Jakoś tak niepostrzeżenie - z piany i mgły (jak Afrodyta zupełnie :)) wyłania nam się konwencja naszego bloga. Wygląda na to, że będą to żarty i anegdoty, tudzież różne nasze, niekoniecznie mądre spostrzeżenia, oparte na doświadczeniach głównie naszych rodzinnych.
Zobaczymy co z tego wyjdzie, bo jak to się fachowo mówi „szyjemy” - i nie mam tu na myśli szycia kapturów, otulaczy, kamizelek, kominów i szali – dla niewtajemniczonych, są to słowa klucz, które musimy przemycać w tekście żeby się strony pozycjonowała w goole.
W każdym razie próbując znaleźć temat do kolejnego artykułu (jak to dumnie brzmi:)) na bloga (to już trochę mniej :)), stwierdziłam, że o ironio, to chyba rodzice dostarczają nam największej ilości wrażeń i tematów do żartów i anegdot, które potem krążą latami w naszej rodzinie – a już na pewno takich, które możemy opisać nie obawiając się cenzury:)
Żeby było sprawiedliwie tym razem będzie o mamie Annie .
Mamę można opisać w trzech słowach: troska, troska i jeszcze raz troska.
Mama martwi się o wszystko i wszystkich, głównie oczywiście o wnuki, dzieci i męża (w tej dokładnie kolejności). Martwi się, przewidując i wyobrażając sobie rzeczy, które śmiało mogłyby posłużyć na scenariusz do „Z archiwum X”.
Że nas wszystkich jeszcze kosmici nie uprowadzili to cud!
Zauważyłam że mama, jak się czymś denerwuje, to zaczyna dużo mówić – tak jakby myśli nie mieściły jej się w głowie i musiała je wyrzucić z siebie w postaci słów, co też czyni, nie do końca chyba kontrolując to zjawisko.
Tu przykład:
Wybrałyśmy się z mamą parę ładnych lat temu do Weroniki, do Londynu.
Możliwe że wcześniej o tym nie wspominałyśmy, ale Weronika mieszka w Anglii. Pojechała tam jakieś dziesięć lat temu z koleżankami , na rok - żeby podszkolić język. Koleżanki po roku wróciły, a Weronikę trafiła strzała Amora i została w Londynie ze swym obecnym mężem Eduardem . To tyle w skrócie, bo nie o Weronice miało być, tylko o mamie.
Jak już odjechałam od tematu, to krótka przerwa na reklamy;) Otulacz to ogromny cieplutki kaptur z trzymetrowym szalem, polecamy również nasze kominy, czapki i opaski.
Mama boi się latać samolotem - ale czego się nie robi dla dzieci i wnuków. Co jakiś czas musi wsiąść na pokład "latającej kupy żelastwa" i zawierzyć prawom fizyki – a nieufna jest strasznie i parę odcinków „Katastrof w przestworzach obejrzała”, więc swoje wie:)
Oczywiście przed lotem włącza się jej, wyżej wspomniany mechanizm wyrzucania nadmiaru myśli z głowy.
Przetrwałyśmy to jednak jakoś, a pobyt w Londynie zrekompensował nam trudy lotu :) . Było super. Nacieszyłyśmy się Weroniką i Edkiem, pozwiedzałyśmy, połaziłyśmy po sklepach - żeby pooglądać wystawy, obkupiłyśmy się w „PRAJMANIM” i ten sposób minęło kilka cudownych dni i nieubłagalnie nadszedł czas powrotu.
Weronika zamówiła nam taksówkę na lotnisko. Pan taksówkarz, nieświadom tego co się święci, grzecznie się z nami przywitał, zapakował walizki, i w chwili gdy zamknął klapę bagażnika, zupełnie niechcący i nie mając na to żadnego wpływu uruchomił mamusiny „wyrzucacz myśli”. Efekt był taki że mama niewiele, a właściwie chyba zbyt wiele myśląc, wpakowała się na fotel pasażera i zaczęła głośno i wyraźnie (po polsku oczywiście) wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, dorzucając co chwilę „Asia tłumacz. Dlaczego nie tłumaczysz?”
Uwierzcie mi , że wprawiony tłumacz symultaniczny miałby problem żeby za nią nadążyć, a co dopiero ja, z moim angielskim na poziomie „Kali chcieć pojechać na lotnisko”.
Stawałam na głowie i robiłam co mogłam, ale udawało mi się przetłumaczyć może jedną czwartą tego o co mama chciała zapytać pana taksówkarza, nie mówiąc już o tym, że czasu na odpowiedź miał może ze trzy sekundy.
Nie wyrabiał się biedaczysko niestety, ale wykazał się ogromną empatią i ewidentnie dobrze się bawił.
Po kilku zakrętach i setce pytań typu: „Jak oni tak mogą jeździć po lewej stronie?”, „ Zapytaj się czy mu to nie przeszkadza”, „A świateł to oni nie muszą włączać?”, „ O Boże a jak mu pieszy na pasy wyjdzie nie z tej strony?”, „ Daleko jeszcze na to lotnisko?” itp., Pan taksówkarz odwrócił się do mnie i mówi :
- Wy nie jesteście pierwszy raz w Londynie – nie pyta, tylko stwierdza fakt.
- Pierwszy – odpowiadam zgodnie z prawdą
- Niemożliwe- mówi pan taksówkarz – Ty może i pierwszy, ale ona – pokazuje na mamę- już tu była.
„O fuck” – pomyślałam (niezbyt ładnie:) wiem i przepraszam:)) Co jest grane? Rejestrują pasażerów korporacji, czy co?
- Pamiętam ją. – ciągnie dalej pan taksówkarz - Wiozłem ją jakiś rok temu, tylko spod innego adresu, w inne miejsce, ale pamiętam, że też siadła koło mnie i całą drogę głośno i wyraźnie mówiła coś do mnie po polsku:)
I wszystko jasne!
Tak, tak – mama była rok wcześniej w Londynie, u Weroniki, i rzeczywiście jechała taksówką .
Czy znacie kogokolwiek, kogo po jednej wizycie w tym mieście, rozpoznawaliby londyńscy taksówkarze?
Bo ja znam :)
Na koniec tylko nadmienię, że pan taksówkarz był tak miły, że nawet zaproponował mamie małżeństwo jak będzie następnym razem w Londynie i nie będzie miała innych planów:)
KURTYNA
Na koniec wspomnimy jeszcze raz o tym naszym wielkim szalu z kapturem i kominie, które są dostępne zarówno dla
dużych jak i
małych;) Ba! Pójdziemy o krok dalej i wrzucimy zdjęcie! Żeby jak już się nam ten blog wypozycjonuje było wiadomo o co chodzi;)