DLA FANEK NIEBANALNYCH ROZWIĄZAŃ

Marysiu, uspokój się 0
Marysiu, uspokój się

 

Po tygodniu spędzonym z sześcioletnim Mikołajem nad polskim morzem, wśród cymbergajów, automatów na kulki i zapachu smażonych frytek, przyszedł czas na tydzień ciszy na Mazurach.

Pogoda nad morzem, jak przystało na bałtyckie klimaty była mocno w kratkę. Dobrze, że zabrałam ze sobą bluzy WhyNot i otulacz, ponieważ były wieczory, kiedy ochroniły mnie one przed hipotermią, a i za dnia otulacz założony na plażę, podczas wiatru, wyrywającego włosy z głowy, budził zazdrość współspacerowiczów.

Liczyliśmy na to, że na Mazurach, gdzie tym razem pojechaliśmy już w komplecie tj. Mikołaj, Jasiek, ja z Pawłem i pies, pogoda będzie nieco łaskawsza.
Urocza miejscówka, znaleziona przez naszą starszą latorośl bardzo nam wszystkim przypadła do gustu. Prawdziwa agroturystyka – stary dom z wielkim tarasem, tuż nad samym jeziorem.
Już nie mogłam się doczekać poranka, kiedy to z kubkiem parującej kawy usiądę sobie w wygodnym fotelu i będę w ciszy delektować się widokiem jeziora, śpiewem ptaków i może nawet książkę uda mi się poczytać. Na tę okoliczność, nastawiłam sobie budzik na 7:30, żeby mieć czas nacieszyć się spokojem dopóki moi trzej królowie nie wstaną głodni jak wilków stado - a że spać potrafią do 10, to miałam ponad dwie godziny dla siebie.

Dom, jak można się domyśleć nie był na naszą wyłączność. Na parterze miał trzy pokoje, z których my zajmowaliśmy dwa. Kuchnię oraz wcześniej wspomniany wspaniały taras, dzieliliśmy z sąsiadami, co jak się potem okazało było dość ciekawym doświadczeniem.

Marysia i Krzyś wraz z dwuletnim Wojtusiem, zajmujący trzeci pokój, wydali nam się bardzo sympatycznymi ludźmi i wyglądało na to, że czeka nas przyjemny tydzień - może wielkiej przyjaźni z tego nie będzie, gdyż dzieliła nas spora różnica wieku i jeszcze większa temperamentu, ale nie powinno być źle.
Górę domu zajmowała duża, pod względem ilościowym i „jakościowym” rodzina ze Śląska. Było ich kilka osób, ale ilość decybeli oraz zamieszania generowanego przez całą ekipę zawstydziłaby Rammsteina. Na szczęście tak jak już wcześniej wspomniałam, zajmowali oni górę domu i nic z nimi nie musieliśmy dzielić poza korytarzem, którym przetaczali się kilka razy dziennie.

Nastał wreszcie mój pierwszy upragniony poranek:) Nie musiałam nawet czekać na budzik, bo z tej ekscytacji obudziłam się przed siódmą. Po cichutku wymknęłam się z pokoju, zgarniając po drodze wszystkie potrzebne rzeczy tj. książkę. Równie po cichutku, żeby nie obudzić nikogo z domowników, wślizgnęłam się do kuchni i jeszcze ciszej zrobiłam sobie kawkę. Tak wyposażona, w euforii udałam się na taras, napawać ciszą i spokojem. Postawiłam kawkę na stole, umościłam się w fotelu - co to go już sobie wczoraj wieczorem upatrzyłam, a nogi wyciągnęłam na krzesełko naprzeciwko. Chwilo trwaj :) Po minucie moje katharsis zaczęło mącić nieprzyjemne uczucie chłodu. Nie, nie, nie….. nie ruszę się już stąd choćbym miała zamarznąć - pomyślałam, a kolejną minutę później byłam już w pokoju, żeby wygrzebać z nierozpakowanej jeszcze walizki moją ukochaną bluzę parkę. Nie muszę chyba dodawać, że robiłam to ze zwinnością i precyzją ninja, mając świadomość, że jeden fałszywy ruch mógłby obudzić, któregoś z moich panów lub (nie daj boże) psa i o chwili dla siebie mogłabym już zapomnieć do następnego poranka.
Wróciłam na taras i ponownie zapadłam się w miękki fotel. Otuliłam się bluzą, założyłam kaptur, siorbnęłam kawkę, wyprostowałam nogi i spojrzałam na budzące się do życia jezioro.
Czy muszę, którejś z czytających to „madek” coś więcej tłumaczyć?
Chwilo trwaj po raz drugi i żaden chłód i komary już mi nie zmącą mojego szczęścia.
Sięgnęłam po książkę, otworzyłam leniwie na pierwszej stronie i jeszcze raz spojrzałam na jezioro. W tej dokładnie chwili usłyszałam skrzypnięcie drzwi i serce mi zamarło. Wstrzymałam oddech i zaczęłam rozpaczliwie rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Może jak mnie nie zauważą, to o mnie zapomną i sami się nakarmią – wydedukowałam. Niestety było już za późno, gdyż drzwi od pokoju Jaśka otworzyły się z impetem i syn mój wytarabanił się na taras w całym wędkarskim ekwipunku, nawalając gdzie popadnie wędkami, podbierakami, wiadrami i co tam jeszcze wędkarze ze sobą zabierają na łowy.
Nie dodałam na początku, że wybór przez Jaśka wakacyjnej miejscówki był „zupełnie przypadkowy”, ponieważ nagle, w tym roku zapałał on wielką miłością do łowienia ryb, a to, że akurat „zupełnym przypadkiem”, po sąsiedzku, w tym samym czasie miał zaplanowane wakacje jego przyjaciel z dziewczyną, rodzicami i nastoletnią siostrą to jakaś magia normalnie :))) W każdym razie w ogóle nam to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie - bardzo byliśmy wdzięczni za te czary, bo miejsce jak już wspomniałam okazało się być wspaniałe, a towarzystwo przyjaciół Jaśka gwarantowało brak jęczenia z jego strony - oby więcej takich cudów:)
Wracając do Jaśka, to tak szybko jak się na tym tarasie pojawił, tak równie szybko zniknął informując mnie w przelocie, że idzie na ryby (gdybym nie zauważyła) i że nie wie kiedy wróci i żebyśmy nie czekali na niego ze śniadaniem (o mój boże i jak ja to przeżyję? :)).

Znowu zapadła błoga cisza i znowu (do trzech razy sztuka) mogłam spróbować oddać się kontemplacji. Jeszcze szczelniej owinęłam się bluzą i jeszcze mocniej naciągnęłam kaptur, wierząc, że może jak tym razem skulę się w fotelu i schowam w bluzie to nikt mnie nie zauważy. Jakiż był mój wqrw kiedy po kilku minutach znowu usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Tym razem otworzyły się drzwi od pokoju Marysi i Krzysia i na taras wybiegł Wojtuś bełkocząc coś pod nosem. W normalnych okolicznościach przyrody, może i bym uznała to za rozkoszne, ale w tej chwili mój wqrwiony mózg skierował moje oczy na schodki, które prowadziły z tarasu wprost do jeziora i z których biedne dziecko mogłoby się niechcący stoczyć i dać mi w ten sposób jeszcze chwilkę spokoju. Żarcik:) Sama te schodki potem, w przypływie instynktu macierzyńskiego zagradzałam leżakiem, żeby biedny Wojtuś nie spadł z nich przypadkiem – śmiem więc twierdzić, że nie jest ze mną jeszcze aż tak źle.
W każdym razie, po tym jak wcześniej, w myślach rzuciłam parę niecenzuralnych słów zastanawiając się, dlaczego do qrwy nędzy o 7 rano, ktoś wypuszcza na taras hałasującego bąbelka, pogodziłam się z faktem, że żeby mieć ciszę i spokój to muszę jutro wstać o 5 i uśmiechnęłam zrezygnowana do brzdąca biegającego po tarasie. I to był mój kolejny błąd, ponieważ Wojtuś odebrał to jako zachętę do zabawy i natychmiast przybiegł do mnie z całym arsenałem samochodzików. Tak o to, zamiast, jak normalny człowiek, spać na wakacjach do 10, ja siedziałam na tarasie z zimną kawą, bawiąc cudze dziecko i robiąc brum...brum… (czego szczerze nie znoszę), podczas gdy moja jakże mądra i grzeczna (w tej chwili) pociecha spała słodko do 10 w pokoju obok. Co mnie pokusiło, żeby z tego pokoju w ogóle wychodzić?

Koniecznie musimy wymyśleć w WhyNot i opatentować otulacze niewidki na taką okoliczność. Siedziałabym sobie w tym fotelu do południa i nikt by mi d… nie zawracał.
Przydałoby się jeszcze, żeby te otulacze były dźwiękoszczelne, bo o ile bełkot Wojtusia można było uznać za nieszkodliwy, to odgłosy dyskusji jego rodziców, dobiegające z kuchni, pozostawiły rysę na mojej psychice do dziś. Nie to, żebym ja była jakaś święta. Co to, to na pewno nie. Mi też się czasem uleje i potrafię donośnym głosem wyartykułować co sądzę o porozwalanych wszędzie skarpetkach i poprzyklejanych gumach do żucia i nie są to słowa nadające się do cytowania. Powiem więcej, jakby ktoś miesiąc temu zapytał mojego męża czy synów, to z pewnością powiedzieliby, że jestem jedną z najbardziej gderliwych osób na świecie. Tak było do czasu, aż poznali Marysię:) I chwała jej za to:) Otóż Marysia od rana do wieczora, nie krępując się naszą obecnością wytykała swojemu mężowi wszystkie błędy i niedociągnięcia. Mało tego, miałam wrażenie, że Marysia robiła to na tyle głośno i wyraźnie żebyśmy wszyscy słyszeli jak to Krzysio postawił musztardę nie na tej półce w szafce a okruszki ze stołu starł (o zgrozo) ręcznikiem papierowym a nie ścierką i potem przyznali jej rację, że ma męża niedorajdę i pierdołę. Nie było to, do końca niezgodne z prawdą, ponieważ Krzyś, delikatnie mówiąc nie był wulkanem energii i nie wiem zupełnie dlaczego, przypominał mi trochę Minionka. Może sprawiał to, jego nieco owalny kształt ciała, okulary, czapka z daszkiem i piskliwy głos? Krzyś Minionek chodził całymi dniami za synkiem Minionkiem i na wszystkie tony powtarzał „Wojtuś, Wojtuś, Wojtuś” -jakby się dopiero uczył jego imienia. Pod koniec wyjazdu nawet mąż mój Paweł stwierdził, że jak jeszcze raz usłyszy słowo Wojtuś, to nie ręczy za swoje odruchy bezwarunkowe. Bez kitu, podczas tygodniowego pobytu usłyszeliśmy imię syna naszych sąsiadów z tysiąc razy. Jaki by jednak ten Krzyś nie był, to nie zasłużył chyba na takie traktowanie (przy obcych) i było mi go chwilami szczerze żal.

Nasi Minionkowi sąsiedzi chyba dość późno doczekali się potomka, w związku z czym „projekt dziecko” dopracowany mieli w każdym szczególe i zaangażowani byli w stu procentach w każdą „operację”, łącznie z tym, że na plażę oddaloną o 30 metrów od domu, zabierali krótkofalówki – tak krótkofalówki (dla tych co nie pamiętają to takie przenośne nadajniki radiowe), na wypadek, gdyby któreś z nich musiało wrócić do domu po coś, czego jeszcze nie udało im się na tą plażę zatargać, a w tym czasie drugiemu przypomniało się, że przydałoby się coś jeszcze. Jakaż była nasz konsternacja, gdy nagle usłyszeliśmy z kuchni trzaski i zgrzyty i dziwne komendy w stylu „zgłoś się”, ”odbiór” itp. i okazało się, że to Krzyś wrócił po kapelusz dla Marysi, a ta przypomniała sobie jeszcze o dodatkowej butelce wody – jakby dwie nie wystarczyły. Marysia swój nadajnik nosiła przyczepiony do ramiączka od kostiumu, czym wzbudzała uznanie Mikołaja i zaciekawienie reszty plażowiczów. Mama i tata Wojtusia starali się jak mogli, aby pamięć o nich pozostała wszystkim mieszkańcom domu na długo. Nie będę tu opisywać, jak zapakowani po uszy w przymałe kapoki, sięgające im do połowy brzuchów „ujeżdżali” swojego SUPa (to taka modna ostatnio deska do wiosłowania), czy w trzydziestostopniowym upale w tych samych przymałych kapokach załadowali się całą rodziną do stojącego na brzegu (w mule) rowerku wodnego i przez prawie godzinę pedałowali w miejscu i próbowali wypłynąć na jezioro z drącym się w niebogłosy, ugotowanym Wojtusiem. Tak na marginesie, to nie wiem o co chodziło z tymi przymałymi kapokami i co oni się ich tak uczepili, skoro do dyspozycji gości była cała masa normalnych, pełnowymiarowych, profesjonalnych kapoków. Może jakiś sentyment do zabawek z dzieciństwa?

Pewnego wieczoru poszliśmy z Pawłem na piwko do mieszkających po sąsiedzku rodziców przyjaciela Jaśka. Ponieważ oni mieli aktualnie pod opieką trójkę nastolatków, a my jednego, jak się podczas wieczoru okazało, nieodbiegającego od normy (jeżeli za normę można uznać trójkę pozostałych), to mieliśmy wiele wspólnych tematów do dyskusji. Ot taka grupa wsparcia dla bumerów, którzy myślą, że w rodzicielstwie osiągnęli właśnie dno i żrą wodorosty (trzymając się mazurskiej nomenklatury), a tu się okazuje, że inni mają podobnie. Wieczór upływał nam bardzo miło. Dzieciaki łowiły ryby na pobliskim pomoście, my sobie gawędziliśmy o bąbelkach i takich tam. Sielankę zaczął znowu zakłócać chłód i komary, więc zatęskniłam za moją ciepłą bluzą z kapturem. Przeprosiłam towarzystwo i wyskoczyłam na chwilę do naszego pokoju, po moją ukochana parkę, bym mogła dalej celebrować miły, wakacyjny wieczór. Gdy ok 23 wróciliśmy do domu, okazało się, że w ferworze poszukiwań bluzy i pośpiesznym powrocie do miłego towarzystwa zapomniałam zgasić światło w pokoju, co przy uchylonym oknie równało się setkom komarów na suficie. W pierwszym odruchu i za moją radą Paweł zaczął walczyć z nimi klapkiem japonkiem, ale szanse na zutylizowanie w ten sposób wszystkich bzyczących intruzów były marne. Do głowy przyszedł nam odkurzacz, który w takich sytuacjach zawsze sprawdzał się idealnie, gdyby nie to, że była 23 a my byliśmy w domu pełnym obcych ludzi. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że na górze Ślązacy imprezowali jeszcze w najlepsza, a Marysia właśnie poszła do łazienki, uznaliśmy, że może nikogo nie obudzimy wyciem odkurzacza. Nie przewidzieliśmy, że przy okazji, Paweł zrzuci jeszcze karnisz, ale i tak operacja „wciągnij komara” wydała się być niezauważona przez naszych sąsiadów. Niemniej jednak, rano z pewną dozą nieśmiałości weszłam do kuchni i ku mej rozpaczy zastałam tam siedzącego przy stole Krzysia i plączącego się między nogami Wojtusia. Chcąc wyczuć nastrój, zagaiłam coś o wczorajszym wieczorze i czy przypadkiem nie obudziliśmy ich odkurzaczem i że z góry bardzo przepraszamy, ale te komary, sam rozumie…. Krzyś podniósł na mnie zrezygnowany wzrok i pokiwał głową

- Nie, odkurzacza nie słyszeliśmy, ale Wojtuś kasłał i płakał i mieliśmy ciężką noc- powiedział umęczonym głosem.

Już miałam coś odpowiedzieć, gdy nagle drzwi od ich pokoju otworzyły się z impetem i stanęła w nich Marysia w koszuli nocnej, z kołtunem na głowie, który wczoraj był koczkiem, rozmazanym tuszem do rzęs i miną godną Cruelli de Mon (coś się tych bajek uczepiłam).

- My mieliśmy ciężką noc? My? – darła się na całe gardło. - Łajza cholerna, całą noc chrapał, a ja z dzieckiem na ręku od trzeciej tańcowałam.

- O nie… Znowu się zaczyna… – westchnął Krzyś - Marysiu, uspokuj się – dodał minionkowym głosem i to był jego wielki błąd.

- Mam się uspokoić? Ja mam się uspokoić? To ja ci powiem…. – i tu Marysia z prędkością karabinu maszynowego zaczęła wyrzucać wszystko co jej leżało na wątrobie - a było tego trochę… Przy tym nie przebierała już w słowach i okazało się, że słownictwo woźniców i szewców ma opanowane do perfekcji.

Powoli, tyłem zaczęłam się wycofywać z kuchni odpuszczając sobie kawę i zostawiając małżonków samych na polu bitwy.

Ja zupełnie Marysię rozumiem. Która z nas Marysi nie rozumie? I kto wie, czy ja też nie byłam czasem autorką podobnych jatek po nieprzespanej nocy z ryczącym dzieckiem, ale moje dzieci są już duże i nie byłam przygotowana na tego typu akcje na wakacjach i zupełnie nie wiedziałam, jak mam się w tej sytuacji zachować i po czyjej stronie stanąć.

Gdy kurz opadł a zmęczona Marysia poszła spać, wyłoniliśmy się po cichu z pokoju, gdyż głód nas dopadł i przydałoby się jakieś śniadanie ogarnąć.

W ramach kompromisu, co by się za bardzo nie kręcić po kuchni i nie hałasować, chłopaki usiedli na tarasie, a ja im wyniosłam to, co udało mi się znaleźć w naszym pokoju.
Tak więc Paweł jadł kabanosy, a Jasiek i Mikołaj zupki chińskie, które są naszym must have na każdym wyjeździe, i bez których wakacje nie miałyby smaku wakacji.

Na tarasie zastaliśmy siedzącego cicho Krzysia, który tylko spuścił wzrok jak mnie zobaczył i udawał, że jest bardzo zajęty karmieniem Wojtusia. Nie chciał widocznie chłopina komentować zdarzeń z poranka, gdyż albo nic nie miał na swoje usprawiedliwienie, albo głupio mu było, że czar prysł, kurtyna opadła i tak pracowicie budowany przez tydzień wizerunek rodziny idealnej runął w gruzach wraz z pierwszą wykrzyczaną przez Marysię qrwą.

Po kilku minutach niezręcznej ciszy panującej na naszym wspólnym, wspaniałym tarasie, Krzyś postanowił chyba jednak obronić honor swojej rodziny i przemówił do swojego, bełkoczącego, niespełna dwuletniego syna Wojciecha, tymi oto słowy:

- Wojtusiu, mam ambiwalentne odczucia co do tego produktu spożywczego, gdyż zawiera on ocet i koncentrat pomidorowy. – dla niewtajemniczonych, chodziło o ketchup, który Wojtuś wylizywał z talerzyka po parówkach.

W taki o to sposób muł i wodorosty dały znowu o sobie znać i moje dopiero co wczoraj podbudowane ego rodzica runęło ponownie na dno jeziora, ponieważ dzieci nasze wpierniczały właśnie w najlepsze, z wzrokiem utkwionym w telefonach, glutaminan sodu zalany wodą.

P.S.

Ale o tych otulaczach niewidkach i niesłyszkach naprawdę musimy pomyśleć :)

Komentarze do wpisu (0)

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper Premium