Weronika poprosiła mnie, żebym przy okazji Dnia Wszystkich Świętych napisała parę słów o naszych dziadkach.
Zaczynam już chyba z piąty raz i kreślę wszystko, bo jak tu napisać o naszych dziadkach w paru zdaniach, skoro o każdym z nich można by książkę napisać.
Dziadek Władek przeżył dwie wojny światowe. Jako nieślubne dziecko, na polskiej wsi nie miał łatwego dzieciństwa. Wychowywał go jego dziadek, który chcąc odciąć się od swojej zhańbionej córki pozbył się jej z domu, załatwiając posadę mamki u bogatej żydowskiej rodziny.
Podczas gdy nasza prababcia karmiła własną piersią obce dzieci, jej mały synek zdany był na łaskę i niełaskę nowej, młodej żony jej ojca. Niestety zupełnie jak w bajce o Kopciuszku, macocha okazała się być czarownicą i mały Władek często był głodny, brudny i chory. Mimo wielu przeciwności losu i sytuacji, wyciskających łzy z oczu a nierzadko też mrożących krew w żyłach, dziadek nasz radził sobie całkiem nieźle. Jako nastolatek zajął się handlem i usamodzielnił, by jako młodzieniec zakochać w pięknej Zosi. Zosia pochodziła jednak z dobrej rodziny i ślub z bękartem był jej rodzicom bardzo nie na rękę. Niemniej jednak młodzi, nie zważając na protesty rodziny i narażając się na jej wieczną niełaskę, wbrew wszystkim pobrali się i dochowali piątki maluchów. Los okazał się jednak okrutny, gdyż Zosia w wieku 34 lat zachorowała na zapalenie płuc i tuż przed Bożym Narodzeniem zmarła, zostawiając Władka z całą gromadką dzieci.
W tamtych czasach ludzie podchodzili do życia bardziej pragmatycznie niż teraz, więc dziadek po opłakaniu ukochanej Zosi, musiał wziąć się w garść i poszukać sobie drugiej żony, która pomogłaby mu ogarnąć dzieci i gospodarstwo. Kuzyn opowiedział mu o dzielnej Marysi, która jakoś tak „przespała” zamążpójście, ponieważ całe młode życie poświęciła na utrzymywaniu mamy i młodszego rodzeństwa, po tym jak w czasie wojny zginął jej ojciec a dom i cały dobytek spłonęły podczas bombardowania. W taki oto sposób Marysia stała się mamą dla naszej mamy i pozostałej czwórki dzieciaków, a dla nas po latach ukochaną babcią. Babcia Marysia i dziadek Władek dochowali się razem syna, i dożyli późnej, wspólnej starości, otoczeni naprawdę wielką rodziną. Z tą wielkością wcale nie przesadzam, ponieważ szóstka dzieci powiększyła się o piętnaścioro wnucząt, a ci o dwadzieścia dwoje prawnucząt i jedną praprawnuczkę, co razem z przyległościami dawało naprawdę sporą ekipę, która cały czas się rozrasta i tych prawnuków, praprawnuków i przyległości od czasu śmierci dziadków jeszcze kilkoro przybyło 😊
Może trochę nieskromnie, ale z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że byliśmy wszyscy największymi skarbami naszego dziadka Władka. Babcia również bardzo nas kochała i troszczyła o każdego z osobna, ale to co pamiętam najbardziej, to miłość, która płynęła strumieniami z dziadka oczu. Czasem dosłownie były to strumienie, ponieważ dziadek bardzo często, nie mogąc się nami nacieszyć, wzruszał się i ocierał ukradkiem napływające do oczu łzy. Przytulał nas często powtarzając „moja dziewuleczka”, „mój chłopeczek” i nieważne czy te „dziewuleczki i chłopeczki” miały sześć czy sześćdziesiąt sześć lat, były za każdym razem tak samo ukochane i wyprzytulane.
Babcia była za to najuczciwszą osobą jaką znałam i miała jeszcze jedną cechę, z której zdałam sobie sprawę dopiero po latach – ona nigdy nie mówiła o nikim źle. Zawsze znajdowała jakieś wytłumaczenie dla postępowań innej osoby. Mimo podeszłego wieku, wielkiej pobożności i konserwatywnego wychowania, była też bardzo tolerancyjna. Nie miała najmniejszego problemem z tym, że ktoś wydziarał sobie pół pleców, zrobił kolczyk w nosie czy postanowił mieszkać z dziewczyną bez ślubu. Nie było do tej pory w naszej rodzinie związków jednopłciowych, ale myślę, że jakby takowe się pojawiły to babcia też nie widziałaby w tym nic dziwnego.
Dziadkowie na szczęście bardzo długo cieszyli się dobrym zdrowiem i świetną kondycją, co pozwoliło nam np. sprezentować dziadkowi na jego 80 urodziny piłę spalinową, którą zdążył jeszcze zajechać przez paręnaście lat użytkowania i zakupić sobie potem nową. Dziadek zawsze był w ruchu, cały czas coś robił: naprawiał, przerabiał, rąbał, ciął, dokręcał. Zawsze powtarzał, że człowiek jest coś wart dopóki może pracować. Uwielbiał też przyrodę. Jak tylko pogoda pozwalała, to wsiadał na rower i znikał na kilka godzin. Nie raz zaalarmowani przez babcię, że nie ma go od rana, wyruszaliśmy na poszukiwania i znajdowaliśmy go nad Wisłą zasłuchanego w śpiew ptaków, czy zbierającego jabłka w zapomnianym Dworskim Ogrodzie, w którym pracował przed wojną jako nadzorca.
Największym nieszczęściem dla dziadka było to, że wraz z wiekiem tj. grubo po dziewięćdziesiątce stawał się coraz mniej sprawny i jazda na rowerze zaczęła mu sprawiać problem. Ponieważ coraz częściej zdarzały się jakieś niebezpiecznie epizody, z bólem serca musieliśmy zakazać mu jeździć a jak to nie pomogło, to zamknąć rower na klucz, co było dla niego równoznaczne z odcięciem tlenu. Powietrza w płuca i wiatru w żagle nabrał ponownie dopiero wtedy, gdy ktoś wpadł na pomysł by kupić mu elektryczny wózek inwalidzki. Od tej pory dziadek znowu zaczął czerpać z życia pełnymi garściami i na nowo odkrywać okolicę. W prawdzie nie mógł już pojechać nad Wisłę – bo to wymagało sprzętu do jazdy terenowej, ale wszystkie chodniki i ścieżki rowerowe były jego i znowu znikał z domu na wiele godzin. Miał jednak dziadek nasz spory problem, ponieważ w tym czasie babcia zaniemogła nieco i przestała chodzić. Poruszała się całkiem sprawnie na wózku inwalidzkim, ale niestety wizyty u koleżanek czy jakiekolwiek dalsze wycieczki wymagały zaangażowania kogoś z rodziny. Nie dawało to dziadkowi spokoju i któregoś pięknego dnia, kręcąc się po podwórku i pogwizdując, wykombinował lejce do wózka😊 Połączył ze sobą kilka pasków, poskręcał śrubkami, dołączył karabińczyki – żeby można było kierować i tak przygotowaną uprząż przymocował do swojego wehikułu. Następnie wypchnął babcię na dwór, przyczepił jej wózek do swojego i takim osobliwym kombo wyruszyli na przejażdżkę. Jakież było nasze zdziwienie gdy zobaczyliśmy ich przed bramą, uradowanych jak dzieci, którym udało się zwędzić jabłka z ogrodu sąsiadów. Do tej pory mamy w naszym archiwum filmik jak się ciągają nawzajem po ulicy. Mimo iż trochę z trwogą patrzyliśmy na ich poczynania, to radość jaką przy tym mieli nie pozwalała nam zakazać im tych wspólnych, osobliwych wycieczek. Musieli tylko obiecać, że będą jeździć ostrożnie i nie będą pędzić😊 Od tej pory jako para ciągających się na wózkach staruszków, wzbudzali niemałe poruszenie w okolicy, do czasu aż dziadek za ostro wszedł w zakręt i wykopercił babcię na środku skrzyżowania. Na szczęście nic jej się nie stało, ale na tym skończyło się ich rumakowanie i znowu dostali szlaban, ale tym razem na wózki inwalidzkie 😊
Tak ich pamiętam😊
Kochających, dobrych, szczerych i niesfornych 😊