Właśnie się dowiedziałam, że nie wystarczy co jakiś czas wymienić po dwukropku kilku „słów klucz” żeby podkręcić pozycjonowanie strony. O nie, nie…. to byłoby zbyt proste:( Google podobno takie sztuczki zna i ich nie „punktuje” :( Muszę więc (za co z góry przepraszam), wpleść nasze kominy, otulacze i kamizelki w treść (co też przed chwilką zrobiłam:)).
Będę zatem pisać o talentach kulinarnych naszego taty, wspominając co chwilę jak to pięknie wyglądałby on przyodziany w różowy szal z kapturem - zwany otulaczem:)
Do dzieła zatem:)
W sumie to ja bardzo lubię jesień. Nie taką deszczową i wietrzną – mimo że nasze wielkie kaptury świetnie sobie radzą z taką aurą:), ale taką złotą, z poranną mgłą i zapachem suszonych grzybów.
Moje najfajniejsze jesienne skojarzenia prowadzą na działkę rodziców, do Broku, do stuletniej chaty, którą tata Janusz dostał kiedyś od swojego taty – czyli od naszego dziadka.
Nie jest to nasz dom rodzinny, przekazywany z pokolenia na pokolenie, ale są to zdecydowanie strony rodzinne taty Janusza i darzy on to miejsce miłością wielką. My zresztą też chętnie tam zaglądamy w wolnej chwili.
Chata ma naprawdę ponad 100 lat, kaflowy piec w kuchni i stary kufer pod oknem w pokoju – taki krótki opis, żeby zobrazować Wam klimat.
Uwielbiam tam jeździć szczególnie w maju, gdy kwitną stare mirabelki i cały dom skąpany jest w białych kwiatkach, lub jesienią, gdy w kuchni trzeszczy ogień i wszędzie pachnie suszonymi grzybami.
Mam nadzieję że nakreśliłam trochę sielankowy obrazek, który ma za cel tworzyć ramy całej historyjki:)
Wyobraźcie sobie jak fantastycznie jest usiąść w fotelu, zawinąć się w cieplutki, ogromny szal z kapturem, przytulić kubek z herbatą, zamknąć oczy i słuchać trzasku ognia pod kuchnią -nie robić nic przez kilka chwil:).
Jako że sezon grzybowy w pełni to przypomniała mi się historyjka z zeszłego roku.
Rodzice pojechali na działkę w któryś czwartek, my dołączyliśmy do nich w piątek wieczorem, żeby w sobotę raniutko (nigdy nie wiem dlaczego to musi być właśnie raniutko) wyruszyć na grzyby. Mama Anna, która nie widziała wnuków przez cały poprzedni dzień, jak przystało na stęsknioną babcię, postanowiła ugotować dzieciom pyszny obiadek na sobotę. Już w piątek wieczorem snuła plany i robiła nam smaka na kopytka i mięsko duszone cyt: „Taki klasyczny sosik z cebulką, wam ugotuję.”
Raniutko wstała, pojechała na targ, kupiła mięso, cebulę, ziemniaki i kapustę kwaszoną na surówkę. Wróciła zadowolona, ugotowała ziemniaczki na kopytka, wstawiła mięsko żeby się dusiło i ruszyła z nami na grzyby. Te zdrobnienia nie są tylko ozdobnikami - mają uświadomić czytelnikom jak bardzo wypieszczony miał to być obiadek :)
Tata, że nad grzybobranie przedkłada majsterkowanie (o czym już kiedyś wspominałam), a na działce roboty jest zawsze masa, został w domu i miał za zadanie pilnować mięsa żeby się nie przypaliło.
O tym, że ma tego mięsa pilnować i doglądać i mieszać, usłyszał chyba ze sto razy, więc nie ma opcji żeby umknęło to jego uwadze.
Muszę tu wspomnieć, że tata jest bardzo dobrym kucharzem. Umie wyczarować cuda, eksperymentując przy tym i dodając do zwykłych dań, wszystkiego co mu się pod rękę nawinie, przez co na stole często lądują wynalazki godne finału MasterChefa. Owszem, czasem połączenia są kontrowersyjne, i ciężko się przekonać do ich spróbowania, ale w sumie, to nie przypominam sobie, żeby coś, kiedyś wyszło mu niezjadliwe.
Nawet jak zrobił dzieciom nugetsy w panierce z musli, z kawałkami czekolady (bo myślał że to orzeszki) to wszystkie zgodnie stwierdziły, że były to najlepsze nugetsy jakie w życiu jadły. Tata nazywa te swoje wynalazki „specjałami Kolosa” i nigdy nie dzieli się przepisami – pewnie dlatego, że nie pamięta co i w jakich proporcjach do gara dorzucił:).
Może to jest dobry moment żeby odbiec na chwilkę od tematu i wspomnieć o naszych WhyNotowych kamizelkach i kapturach?
Grzybobranie udało się wybornie. Po trzech godzinkach wróciliśmy do domu zmęczeni, z pajęczynami we włosach ( gdybyśmy mieli na głowach kaptury i otulacze tego problemu by nie było:)) i igliwiem w kaloszach, ale za to z pełnymi koszami podgrzybków.
Mama pierwsze kroki skierowała do kuchni, żeby sprawdzić czy tata aby na pewno gulasz dobrze mieszał i czy przypadkiem łyżka nie zachrzęści o spalone dno garnka. Miesza, próbuje, znowu miesza, znowu próbuje i widzę po jej minie, że coś jest nie tak.
- Asiu- pyta- czy myślisz, że to możliwe żeby gulasz się skwasił podczas gotowania?
-Hmmm…. -odpowiedziałam elokwentnie, gdyż pytanie to zbiło mnie nieco z tropu.
Mama znowu zamieszała w garze i spróbowala sosu.
- Normalnie się skwasił- stwierdziła – Jak to możliwe?
W tej chwili kątem oka spojrzałam na tatę, siedzącego przy stole w kuchni, który zrobił się dziwnie czerwony i chyba zdał sobie sprawę, że dobrze nie jest. Wzrok mój automatycznie przeskoczył na stojącą na stole miseczkę z kapustą kwaszoną i trybiki zaskoczyły.
Oczy mamy niestety powędrowały za moim wzrokiem w tej samej sekwencji, i chyba też zrozumiała, co też się takiego stało z wymarzonym, pyszniutkim, klasycznym sosikiem.
- Janusz?!!!– zapytała mama – Czy Ty dodałeś coś do gulaszu?
Cóż było robić? Janusz wiedząc, że jest już zbyt późno na ewakuację, wzruszył ramionami i stwierdził bohatersko
- Zgadnijcie. To jest po prostu specjał Kolosa.
Nie musze chyba pisać, że tata w przypływie fantazji dorzucił do sosu solidną garść kapusty kwaszonej – bo jakiś, taki mdławy był:)
I w sumie potrawa przypominała nieco nasz, polski bigos, a jedzona z kopytami trochę przywodziła na myśl łazanki z kapustą, i oczywiście była zjadliwa, ale to nie było to o czym wszyscy od dwóch dni słyszeliśmy i w co mama Anna włożyła tyle serca i wysiłku, tym bardziej, że dzieci z gatunku raczej niejadkowego zjadły na obiad kopytka z cukrem, co dla babci, dbającej o zdrową dietę wnuków jest jakby ujmą na honorze :)