Ja to lubię czasem, a może nawet trochę częściej niż czasem, zarzucić na siebie coś wyrazistego, odważnego, kolorowego – takiego, żeby z daleka było mnie widać. W ten sposób wyrażam siebie. Tak twierdziłam do czasu, aż nie podzieliłam się tą refleksją z moimi koleżankami, które bardzo szybko uświadomiły mi, że jest to nic innego, jak sposób na odwrócenie uwagi od upływającego czasu. Czytaj: że jak już kogoś oślepię jarzeniowymi szarawarami i różową bluzką, to potem nie ma on siły przyglądać się zmarszczkom wokół oczu i zwisom skórnym pod brodą – nikt cię tak subtelnie nie sprowadzi na ziemię jak przyjaciółki.
Coś w tym chyba niestety jest, bo zauważyłam, że szczególnie lubię się tak odwalić jak wyskakuję po Młodego do szkoły. Bo nie ma co się okłamywać – jednym z uroków późnego macierzyństwa jest to, że lepiej nie patrzeć w pesele innych rodziców czekającymi na swoje bąbelki w przedsionku szkoły -bo po co sobie psuć humor. Pewnie dlatego, zupełnie podświadomie, jak jadę do szkoły, to zgarniam z wieszaka np. zielone ogrodniczki, i żółtą bluzkę łódkę. Przerzucam przez ramię amarantową torbę siatkową a na rękę zakładam kolorową, rzemykową bransoletkę. Ja osobiście, w swojej naiwności i +4,5 dioptrii w każdym oku, podobam się sobie w takich stylówkach i czuję się w nich jak szalona małolata.
Wyrazisty strój jest dla mnie swego rodzaju tarczą ochronną z napisem „ Oto ja. Jestem jaka jestem. Nie muszę się malować i mogę być potargana bo jestem artystką.”
Oczywiście żadną artystką nie jestem, ale bardzo chciałabym nią być. A jak to mówi Andrzej Poniedzielski „Jeżeli się czegoś bardzo, bardzo chce, to to się na pewno kiedyś ziści..... Szkoda, że to tylko siku dotyczy”.
Wracając jednak do stylówek i odmładzania się na wszelkie sposoby, bądź jak ktoś woli „wyrażania siebie”: Wczoraj cały dzień pracowałam sobie w domu, w wygodnych szarych dresach, ale jak wybiła godzina zero i przyszedł czas wyłonić się z domowych pieleszy, ruszyłam do garderoby i (od niechcenia oczywiście) wyjęłam morskie szarawary, amarantową bluzkę, kolorową bransoletkę a na ramieniu zawiesiłam plecioną torbę. Rzuciłam okiem w lustro w ciemnym przedpokoju i stwierdziłam, że jest git – twarz nie rzuca się w oczy.
W doskonałym humorze, podjechałam pod szkołę i widzę, że grupka maluchów biega po boisku – znaczy się, nie mam co się pchać do szkoły, gdyż odbiór bąbelków odbywa się przy bramie. Trzasnęłam drzwiami od samochodu i krokiem Pani Wiosny (bo w szarawarach i różowej bluzce nie wypada inaczej) popląsałam w kierunku bramy boiska. Podeszłam wesoło do grupki bawiących się za płotem dzieci wypatrując wśród nich swojej pociechy i nagle łup - kubeł lodowatej wody wylądował mi na
głowie.
- Babcia!!! Babcia!!!! – z oddali biegł jakiś bachor i darł japę na całe gardło.
Rozejrzałam się wokoło, ale nie zauważyłam żadnej kobiety w okolicy, za to dwóch tatusiów czekający na swoje pociechy spoglądało na mnie z aprobatą i uznaniem.
- Proszę pani, moja babcia już po mnie przyszła – krzyknął gnojek przebiegając obok pani Oli, która pełniła dyżur na boisku i pomknął w stronę bramy, a dokładniej w stronę swojej babci, czyli mnie!
Pani Ola, zorientowawszy się w sytuacji, ruszyła za nim krzycząc
- Ksawery , to nie jest przecież twoja babcia, to jest mama Mikołaja!