Ha..ha..ha… 😊
Mam Was😊
Wiedziałam, że klikalność tego tytułu będzie większa niż innych, bo mam dziwne przeczucie, że 90% kobiet w Polsce i nie tylko, dużo by dała, żeby posiąść takąż wiedzę.
Niestety tu Was rozczaruję - sorki, nie znam na to rozsądnej recepty, ale może lepiej Wam się zrobi, jak podzielę się z Wami moimi porażkami 😊
Wiosna… wiosna….
A wraz z wiosną diety cud i treningi wszelakie…
Nie wiem jak Wy, ale ja co roku o tej porze zaczynam z coraz większym niepokojem patrzeć w lustro i odliczać czas do lata i wakacji, które nieodwołalnie wiążą się z szortami, bluzkami na ramiączka i co najgorsze strojami plażowymi. A tu jak na złość, ciało, tak dobrze zaopiekowane zimą, przygotowane na słotę i mrozy, zaopatrzone w odpowiednią warstwę tkanki tłuszczowej, nie chce w czarodziejski sposób przestawić się na tryb letni.
Szkoda, że zimowych oponek na brzuchu nie da się zamienić na letnie przy jednej wizycie u wulkanizatora. Mało tego, mam wrażenie, że wraz z wiekiem, czasu na tą zamianę potrzebuję coraz więcej, mimo że oczekiwania, wobec tego jak mam wyglądać zanim odważę się zrzucić zimowy kamuflaż, zmniejszają się, czyli jestem gotowa na coraz to większe ustępstwa i kompromisy - jedna czy dwie fałdki na brzuchu, są naprawdę ok, a i szorty nie muszą być już tak krótkie jak kilka lat temu. Niemniej jednak, każdy ma jakieś granice tolerancji, a ja swoje, jak co roku i tym razem przekroczyłam. Wpadłam na to już pod koniec marca, gdy tylko słońce przypomniało o wiośnie i postanowiłam sięgnąć po lżejszą garderobę, a tu zonk… białe spodnie chyba skurczyły się w suszarce, a i dżinsowa kurteczka też się jakaś opięta w ramionach zrobiła – może w zeszłym roku nosiłam ją bez bluzy pod spodem? Na całe szczęście są poncha i narzutki, którym nie straszne są żadne gabaryty, bo cudownie kamuflują to i tamto, ale na plażę to one się raczej słabo nadają.
Dobra, czas się wziąć do roboty!
Na pierwszy ogień poszła aplikacja z dietą cud…
Która z nas nie testowała chociaż raz diety cud? Ja, odkąd pamiętam, byłam na jakiejś diecie. Prawdopodobnie wyssałam to z mlekiem matki, ponieważ wszystkie kobiety w naszej rodzinie, zawsze były na dietach i diety były tematem numer jeden na każdej babskiej posiadówce.
Do tej pory, z różnych książek i zakamarków w domu rodziców wypadają czasem pożółkłe karteczki z rozpisanymi jadłospisami i przepisami jak schudnąć 5 kilogramów w 7 dni.
Jedną z ciekawszych diet jaką pamiętam z mojego dzieciństwa i którą praktykowały wszystkie moje ciotki, była dieta, polegająca na połykaniu surowych ziarenek ryżu. Nie pamiętam już dokładnie jak to było, ale chodziło o to, że codziennie łykało się o ileś ziarenek więcej. Jedno co mi utknęło w głowie z tamtej diety, to komentarz mojego wujka, przysłuchującego się rozmowie zaaferowanych nową receptą na utratę wagi ciotek: „No…. Schudniecie…. Jak sobie te ziarenka rozłożycie co kilometr i będziecie po nie biegać” – skwitował. Domyślam się, że dieta nie przyniosła pożądanych efektów, bo potem były jeszcze diety kapuściane, kopenhaskie, jajeczne i torebki z koktajlami odchudzającymi.
Rozumiecie zatem, że dorastając w takim ekosystemie, dietę taktowałam jak stały punkt rocznego cyklu wegetacji. Na jesieni odpuszczałam, a wczesną wiosną do późnego lata testowałam i wprowadzałam w życie (z różnym efektem) diety maści wszelakiej – od głodówek po diety keto. Z resztą nie tylko ja, bo Weronika również jest wielbicielką diet i jest zdecydowanie bardziej konsekwentna w ich stosowaniu niż ja.
Tygodniowe głodówki i posty, ja osobiście kończę ok godziny 16 w pierwszym dniu ich stosowania, a diety cud zaczynam od pozbycia się z lodówki nieodpowiedniego jedzenia, a że nie lubię wyrzucać żywności to wyczyszczenie wszystkiego zajmuje mi kilka dni. Do tego czasu motywacja zwykle spada i trzeba dietę przełożyć na następny poniedziałek.
Jeżeli natomiast uda mi się już z sukcesem jakąś dietę rozpocząć, to wykazuję się niezwykłym sprytem, aby ułatwić sobie jej stosowanie i tak np. duży owoc w jadłospisie, dla mnie oznacza największy owoc jaki znam, czyli arbuza – nie muszę chyba opisywać miny moich panów, którym tłumaczyłam, że mam zamiar wciągnąć całego na kolację, bo tak mam napisane w diecie😊
Tym razem postawiłam na bardziej rozsądne sposoby i odpaliłam sobie aplikację z dietą cud, nie tyle w celu stosowania jej od deski do deski, co podglądania przepisów na zdrowe, dietetyczne dania i sugerowania się nimi podczas robienia zakupów. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mojemu mężowi coś się porobiło i zaczął maniakalnie kupować słodycze a następnie napoczęte rozkładać w różnych miejscach w domu. Jak żyć…? Idziesz sobie wieczorem do sypialni, zadowolona z siebie, bo cały dzień jaglankę wpierniczałaś, a tu nagle rzuca się na ciebie strzelająca czekolada z żelkami (uwielbiam) pozostawiona podstępnie na szafce nocnej. Masakra!!! Mniej więcej udaje mi się wygrać jedną taką walkę na trzy stoczone.
Bilans jest jednak i tak w miarę ok, bo chyba ze dwa kilogramy schudłam a do lata jeszcze trochę zostało.
Drugą opcją, zdecydowanie zdrowszą i bardziej pożądaną jest sport.
No tu też mistrzem nie jestem. Nie dla mnie dżogingi, fitnessy, crossfity – zadyszki zaraz dostaję i mi się odechciewa. Zumbę kiedyś w pandemii ćwiczyłam i nawet mi się podobało, ale jakoś się rozeszło wraz z powrotem do normalnego życia. Na rower czasem wsiądę i pojadę z dzieckiem na lody 😊, rolki założę i parę kółek dookoła osiedla zrobię i to by było na tyle. Słabo trochę… A już czara goryczy przelała się, gdy w ferie pojechaliśmy z chłopakami w góry. Mąż mój z synem małoletnim, w pełni korzystali z białego szaleństwa, a ja pod pretekstem doglądania Młodego na oślej łączce, szłam sobie do karczmy, zamawiałam herbatkę zimową, zasiadałam na tarasie i raczyłam się promieniami zimowego słonka. W międzyczasie, dumna wrzucałam na rodzinną grupę na Viberze relację z postępów latorośli.
- A Ty co?- odpisała mi Weronika
- Eeee… Zimno, mokro, buty ciężkie, z nartami się trzeba wszędzie tarabanić… To nie jest mój sport – odpisałam
- Ha ha ha… - odpowiedziała po chwili Weronika – a jaki jest Twój sport? 😊
- O żesz…. – pomyślałam – tu mnie ma….
Czym prędzej, żeby wyjść jakoś z twarzą z tej potyczki, sięgnęłam do notatnika w telefonie, żeby odgrzebać schowany tam numer do studia jogi, który sobie kiedyś zapisałam, mając nadzieję rychłego zapisania się na zajęcia. Pchana impulsem „ja wam pokażę” wybrałam numer i po krótkim wywiadzie „czy oby na pewno jestem kierowana odpowiednią motywacją” zostałam zakwalifikowana na kurs jogi dla początkujących.
- Jestem zapisana na jogę – odpisałam Weronice zgodnie z prawdą.
- Ooooo… No proszę… Brawo….- odpowiedziała.
Nie wiem, ile było w tym uznania a ile sarkazmu, ale ja poczułam się usatysfakcjonowana.
Studio jogi, do którego się zapisałam, ma chyba dość często do czynienia z podobnymi do mnie amatorkami sportu, więc system motywacji wypracowali do perfekcji. Po pierwsze, wspomniana wyżej krótka rozmowa kwalifikacyjna sprawiła, że po jej przejściu i zakwalifikowaniu się na kurs poczułam się jak wybraniec, któremu dane będzie dostąpić zaszczytu uczestnictwa w jakże mistycznym przedsięwzięciu, jakim jest kurs jogi dla początkujących, a zapłacenie za niego z góry (niemałej kwoty) było swoistym podpisaniem cyrografu – odwrotu nie ma – będę chodzić na jogę.
No i poszłam
Mało tego, powiem Wam, że już skończyłam ten kurs i zapisałam się regularne zajęcia i nawet już za nie zapłaciłam – z góry, czyli przez kolejny miesiąc nadal będę chodzić na jogę, i bardzo mi się ta joga podoba😊
Po pierwsze na zajęciach, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu umiem się wygiąć w miejscach, co do których bym nie podejrzewała, że się w ogóle wyginają, a już na pewno nie podejrzewałabym siebie o takie umiejętności i nie ukrywam, że bardzo podnosi to moje poczucie własnej wartości. Inna sprawa jest taka, że po takim przeciąganiu i wyginaniu się przez półtorej godziny, czuję się jak po konkretnym masażu wykonanym przez balijskiego osiłka. Nigdy nie masował mnie balijski osiłek, ale tak sobie właśnie wyobrażam efekt takiego zabiegu.
Po drugie, spotykamy się na treningu w fajnej grupie kilku dziewczyn, a skoro jest to grupa dla początkujących to jak sama nazwa wskazuje, żadna z nas nie wygina się lepiej lub gorzej do innej. Wszystkie wyginamy się tak samo cudownie😊. Niekwestionowaną wartością dodaną takiej zgranej grupy jest również to, że po treningu, średnio godzinę zajmuje nam rozejście się do domu, bo ważnych tematów do obgadania jest coraz więcej i bynajmniej nie omawiamy zbawiennego wpływu pozycji psa z głową do dołu na utrzymanie właściwego krążenia krwi w organiźmie.
I po trzecie i najważniejsze – na koniec treningu jest medytacja, tj. kładziemy się na matach, przykrywamy kocykami, nasza joginka przygasza światło, puszcza muzykę relaksacyjną, przygrywa nam na różnych dzwonkach i misach i każe się relaksować i odprężać – I to jest mój sport 😊