Przy okazji Wielkanocy przypomniało mi się kilka epizodów ze święconkami w roli głównej.
Trochę boję się ten temat poruszać, bo jakby zahacza on dość mocno o motyw religijny i może kogoś urażę swoim podejściem do tego zagadnienia, ale broń Boże nie taka jest moja intencja.
Jeżeli ktoś jednak ma ochotę czytać dalej, to umówmy się, że będziemy się wszyscy kierować modnym ostatnio hasłem „ Słucham (czytam) - nie oceniam”
Ja przynajmniej nikogo nie oceniam, wszystkie podejścia bardzo szanuję, a swoim się nie chwalę tylko stwierdzam fakt.
Fakt jest taki, że wychowałyśmy się z Weroniką i Magdą w dość religijnej i praktykującej rodzinie. Wszystkie katolickie tradycje i zwyczaje kultywowane były i są w naszej rodzinie od pokoleń, i tu pewnie nie odbiegamy od polskich standardów. Co niedzielę mama prowadzała nas do kościoła, zaliczyłyśmy chrzest, komunię i bierzmowanie, i to by było na tyle - na tym etapie jakoś nam się drogi z kościołem porozjeżdżały. Mama twierdzi, że z lenistwa, my mamy swoje teorie na ten temat, ale nie o tym ma być ten wpis. Chodzi mi jedynie o zarysowanie tła opowiastek, bo jest ono dość istotne, żeby wychwycić ich sens.
Cofnę się jednak trochę w czasie, bo mam wrażenie, że tradycja święconkowych wpadek sięga u nas przynajmniej dwóch pokoleń wstecz, kiedy to mojego wujka Maciusia (tego samego co to z poczty worki na kasę wynosił), jako najmłodszego z sześciorga rodzeństwa, spotykał niewątpliwy zaszczyt, i co roku w Wielką Sobotę prowadzał swoich siostrzeńców i siostrzenice z koszyczkami do kościoła. Jego dorosłe, zamężne i dzieciate siostry, z przyjemnością delegowały na niego ten przedświąteczny obowiązek, mogąc w tym czasie spokojnie zająć się dopiekaniem makowców.
Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że wystrojona w nowe lakierki i płaszczyki dziatwa, zawsze wywinęła jakiś numer i nie było roku, żeby wujek nie zbierał porozsypywanych pod kościołem jajek lub opatrywał startych kolan i ratował porwanych białych podkolanówek.
Za każdym razem po powrocie do domu odgrażał się, że ostatni raz zabiera gdzieś gówniarzy, ale z obowiązku tego został zwolniony dopiero gdy sam nabawił się własnej rodziny i jego osobiste dzieci zaczęły wywalać jajka pod kościołem - nie ma lekko, sprawiedliwość musi być.
Święconkowa tradycja jednak kołem się toczy i parę(dziesiąt) lat później, ja też zasłużyłam sobie na historyjkę, którą traktuję jak małą karę za moją hipokryzję i obłudę.
Jak to mówią - Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy i postanowił najwyraźniej dać mi pstryczka w nos za omijanie progów jego domu, a trzeba mu przyznać, że wyczekał moment całkiem niezły.
Parę(naście) lat temu, gdy nasz starszy syn miał pewnie ze trzy lata, postanowiliśmy z mężem, jak wzorowa rodzina wybrać się wspólnie do kościoła ze święconką. W naszym przypadku było to wydarzenie, bo jak już wcześniej dałam do zrozumienia, nie po drodze nam był kościół za bardzo, ale tradycja jest tradycją i koszyczek w święta trzeba mieć. Nikt nie musiał o tym wiedzieć, więc normalnie jak wszystkie uczęszczające do kościoła rodziny, z pobożnymi minami, dzierżąc w rękach koszyczek, przekroczyliśmy drzwi domu bożego.
W kościele wiadomo, cisza, zaduma, wszyscy w spokoju i skupieniu czekają aż ksiądz jadło pobłogosławi.
Nagle szepty i pochrząkiwania przerwał cienki acz donośny, dziecięcy głosik:
- WOW ALE ZAMEK!
Wszyscy zgromadzeni, z szyderczymi uśmieszkami zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu źródła rozrywki i znaleźli go w nikim innym, jak w naszym synu, który stanąwszy na środku kościoła, złapał się w zachwycie łapkami za buzię i z uniesioną go góry główką (aby wszyscy lepiej słyszeli), wyraził swój podziw nad pierwszy raz widzianym „taaaakim zamkiem”.
Czar prysł, kurtyna opadła i odarci z pozorów pobożności, nie patrząc w oczy wszystkim zgromadzonym w kościele ludziom, po cichutku przepchnęliśmy się przez zgromadzony przy stole ze święconkami tłum, alby dostawić nasz koszyczek.
Oczywiście wytłumaczyliśmy dziecku, że bynajmniej, nie jest to zamek i jak mu się podoba, i będzie chciał, to może tu przychodzić co niedzielę – z babcią.
Niedaleko pada jednak jabłko od jabłoni i diabeł daje o sobie znać prędzej czy później.
Nie wiem jak u Was, ale u nas zawsze jest jakaś łapanka – kto w tym roku pójdzie ze święconką. Różnie się to odbywa, czasem przekupstwem, czasem szantażem, czasem na litość, ale zawsze, ostatecznie ktoś zostaje wyznaczony.
I znowu parę(naście) lat później po zdarzeniu z zamkiem, Weronika została w drodze losowania wyznaczona jako dorosły koszyczkowy wysłannik, a że się buntowała, że sama nie będzie dwóch koszyczków nieść (bo nasz i babci) to dostała asystenta - tegoż samego Jaśka, co to „zamek” podziwiał.
Pojechali zatem oboje (Jaś z ciocią) i nie wracali ze dwie godziny. Już się zaczęliśmy martwić, bo zwykle święcenie jajek jest dość szybką procedurą, a ich nie ma i nie ma.
Wrócili jednak po jakim czasie, zadowoleni z siebie i dumni, że wszystko udało im się ładnie załatwić i nawet do MC Donalda jeszcze wracając wstąpili, więc im się zeszło.
Święta odbyły się zgodnie z tradycją - przy wielkanocnym śniadaniu podzieliliśmy się poświęconymi jajkami i wszystko było jak zwykle wzorowo – babcia zadowolona, że rodzina przynajmniej w ten sposób Pana Boga do swych grzesznych dusz wpuściła. Po roku jednak jej czujność wzbudził fakt, jak chętnie ci dwoje, wymieniając konspiracyjne uśmieszki, sami zgłosili się na ochotników – że oni mogą iść ze święconką. Dopiero po dłuższych dociekaniach i lekkich torturach przyznali się, że rok wcześniej, jak weszli do kościoła i zobaczyli jaki jest tłum, to sobie sami zaczerpnęli trochę wody święconej z beczki stojącej pod kościołem, stanęli na środku, pokropili zawartość koszyczka i żeby nie wzbudzać podejrzeń, że za szybko do domu wrócili, pojechali coś przekąsić.
I oni w ogóle nie rozumieją o co nam chodzi!
W kościele byli? Byli!
Jajka poświęcili? Poświęcili!
Obrazek święty babci przywieźli? Przywieźli!
A, że mieli dwie godziny wolnego i nikt im nie kazał sałatki jarzynowej kroić, to już ich bonus za zaradność.
Mina babci – bezcenna.
Na koniec, żeby nie było, że tylko naszą rodzinę opisuję, to przypomniała mi się jeszcze historyjka, jaka przydarzyła się mojej koleżance Kasi, która w tym roku tradycyjnie wybrała się do kościoła poświęcić koszyczek.
Oczywiście wcześniej włożyła do niego, to co to się zwykle do święconki wkłada: jajka, kiełbaskę, chlebek, baranka cukrowego itd…
Przykryła koszyczek serwetką, jak to wiele osób czyni i pojechała do kościoła ze swoją pięcioletnią córeczką. Podekscytowana dziewczynka koniecznie chciała trzymać święconkę na kolanach, do czego Kasia nie widziała przeciwskazań.
Zapakowała dziecko do fotelika, na dziecko zapakowała koszyczek i pojechały.
U Kasi w kościele jak w większości innych, święcenie pokarmów odbywa się podobnie - na środku stoi stół, na którym stawia się koszyczki i czeka się grzecznie aż o bliżej nieokreślonej godzinie (jak się uzbiera odpowiednia ilość święconek) ksiądz odmówi modlitwę i pokropi wiktuały. Przed święceniem warto zdjąć serwetkę, którą przykryty jest koszyczek, aby woda święcona mogła dotrzeć tam, gdzie dotrzeć powinna. Tak też i Kasia uczyniła. Postawiła koszyczek, zdjęła serwetkę i…. oniemiała. Koszyczek jakby mocno opustoszał i zupełnie nie przypominał tego, co moja koleżanka przez cały poranek pieczołowicie przygotowywała. Z baranka pozostała czerwona chorągiewka, z czekoladowych jajeczek sreberka, a kiełbaska z chlebkiem wyparowały w magiczny sposób. Winowajczyni, za to stała z resztkami czekolady na policzkach, co wcześniej jakoś umknęło kasinej uwadze. Zanim Kasia otrząsnęła się z szoku i zdążyła zastanowić się co dalej, zjawił się ksiądz z kropidłem i poświęcił jej chrzan i sól z pieprzem - ocalałe na dnie koszyczka.
Katarzyna jednak należy do zaradnych i logicznie myślących osób, w związku z czym nie robiła wielkiej afery, tylko uznała, że skoro sól i pieprz zostały poświęcone, to jak ona posypie nimi na drugi dzień jajka, to tak jakby i one doznały tchnienia Ducha Świętego i tradycja zostanie dopełniona.
Chciałoby się na koniec dopisać „Wesołych Świąt”, ale to już trochę po czasie😊
Z niecierpliwością czekamy zatem kolejnej Wielkanocy 😊